Witam was przede wszystkim w nowym roku. Wiem. Minął już ponad tydzień (w sumie to prawie dwa) tego roku. Ale tak się jakoś złożyło.
Do tego posta zabierałam się już jakiś czas, ale tu brak czasu, tu internetu, tu znowu jakaś przeszkoda... Najważniejsze, że jestem.
Tematyką dzisiejszego posta są biegi na orientację czyli orientacja sportowa. Nie wiem czy wiecie, ale od 2011 roku, a dokładniej od 3 lipca wymienionego zaledwie chwilę temu biegam amatorsko na orientację.
Ten sport nie ma nic wspólnego z lekką atletyką. Nie cieszy się w Polsce niestety dużą ilością zawodników. W Szwecji jest tam ich ponad 15 razy więcej. Mała ilość zawodników ma jednak swoje plusy. Tak, jest parę plusów. Minusów jednak jest kilka razy więcej. Nie będe ich wymieniać.
Ale na czym to właściwie polega? Nie róbmy bałaganu. Zacznijmy od początku, a konkretnie od przyjazdu na zawody.
Wysiadam właśnie z samochodu. Zmęczena wielogodzinną jazdą witamy się z przyjaciółką. Ona mieszka w okolicy, więc była tu szybciej. Do startu jakieś 2 godziny. Może dwie i pół. Idziemy do centrum zawodów. Trzeba sprawdzić o której dokładnie startujemy. Przecierz każdy ma wyznaczoną minutę startu. Już jesteśmy. Gdzie oni tu mają listy startowe? Jest jakaś tablica. Obok niej stoją bliźniaczki. Znamy je. Olga i Marysia. Pocieszne blondyneczki. No cóż... Ja i Magda też jesteśmy blondynkami. Startuje w 6 minucie. Razem z trzema przyjaciółkami wybieram się na spacer. Trzeba poznać teren. Dobieg na metę. Biuro zawodów. Gdzie jest dojście na start? To jest teraz najważniejsze. Jak jest daleko? Dobrze. 600 metrów. Zobaczmy więc gdzie jest start. Podążając leśnymi lustrujemy dokadnie teren. Pagórki, niecki, polanki, dołki i strumyczki. Całkiem ładnie. Pogoda też dopisuje. 16°C, delikatny wiatr, sońce. Idealna pogoda.
Jeszcze godzina. Pora się przebrać. Top, dederon, numer startowy, czarne legginsy, buty. Jeszcze dużo czasu. Można robić różne rzeczy. Wyjmuję zeszyt. Ołówek. Zaczynam rysować. Po pewnym czasie z pod mojej ręki wychodzą jakieś tam rysunki. Która godzina? Ach, tak. Dobrze. Dokończę później. Zabieram ze sobą tylko chip i kompas. Ruszam na start.
Już piąta minuta. Zaraz moja kolej. Szósta minuta. Zabieram mapę i biegnę. Każda sekunda się liczy. Przecinam ścieżki i strumyki, gęstwiny i polanki. Jeszcze trzeba wbiec na górę. Nienawidzę gór, ale jak trzeba to trzeba. Jeszcze kawałek. Niedługo meta. Jeszcze tylko dwa punkty. Jest jeden. Jeszcze ostatni. Stoi tam. Na tej drodze. Podbiegam. Teraz na metę. Koniec myślenia na dzisiaj. Dobieg do mety jest wyznakowany. Puszczam się sprintem. Czasem jedna sekunda może zaważyć o zwycięstwie. Koniec. Zmęczona padam na trawę.
Teraz to co najnudniejsze. Oczekiwanie na wyniki. W takim razie dokończmy rysunek. Minęło trochę czasu. Nie wyszło tak źle. To co teraz? Przyjaciółki jeszcze nie przybiegły. Przejdę się. Mały spacer do centrum zawodów. Jeszcze nikogo nie ma. Czas płynie. Na mecie pojawiają się kolejne osoby. Wywieszono aktualne wyniki. Jak narazie jestem na 2 miejscu. Ale przecież dużo osób jeszcze jest w lesie. Mogę być nawet na 16 miejscu.
Nadszedł moment wywieszenia na tablicy ostatecznych wyników.
Tak mniej więcej wyglądają zawody. Później oczywiście dekoracja zwycięzców i inne formalności. Jak widać nasze zawody to nie tylko sam bieg. To dużo więcej. Zachęcam was serdecznie go spróbowania. Przecierz kto by nie chciał mieć w domu takich medali?
Bno życiem ❤
OdpowiedzUsuń